Łączna liczba wyświetleń

niedziela, 12 lutego 2012

moja historia wielkiego starcia...

Moja historia wielkiego starcia…..
Co to jest rak??? To taka przewrotna bestia, która przychodzi niespodziewanie i ……
2 październik 2005 rok - urodził się mój młodszy siostrzeniec, a parę dni wcześniej moja mama miała wycinanego gada z jajników. Potem było jej leczenie i w marcu 2006 roku skończyła chemię. To był ciężki czas dla naszej rodziny, ale daliśmy radę.
Nadszedł sylwester 2007/2008. Byłam u przyjaciółki i chyba dzień przed w czasie kąpieli znalazłam coś …. noc nieprzespana, szperanie w necie… i strach. Poszperałam w necie trochę i trochę się uspokoiłam bo guzek się ruszał i uciekał pod naporem palców. Chyba w sylwestra powiedziałam przyjaciółce. Uspokajała mnie a ja szperałam dalej…..
Przed powrotem do pracy do Warszawy zadzwoniłam do kumpeli i powiedziałam co się dzieje i poprosiłam o namiary na jakiegoś ginekologa. Po przyjeździe poszłam do przekochanej pani doktor. Wybadała wymacała i stwierdziła, że to raczej nic złego, ale żeby być całkiem pewna i dla spokojności naszych sumień poprosiła żebym zrobiła USG. No i się zaczęło…. Na USG poszłam ale trochę później bo jak się rejestrowałam to głupia nie pomyślałam żeby powiedzieć że mam guza a pani powiedziała, że mam być w odpowiednim momencie cyklu. A że były nerwy to się wszystko trochę odwlekło. A USG powędrowałąm sama. I tu również trafiłam na cudną lekarkę. No i się coś pani doktor nie spodobało i powiedziała że trzeba biopsję zrobić. Wróciłam tak za 2 dni. Już nie byłam sama, byłam z koleżanką. W między czasie u przyjaciółki też się działo bo okazało się że jest w ciąży i są problemy. I myśląc o niej mogłam oderwać się od swoich obaw i strachu.
Po wyniki z biopsji poszłam też z koleżanką. I całe szczęście bo nie wiedziałam co do mnie lekarka mówi. Jak wzięła do ręki moje wyniki i zobaczyłam jej minę to wiedziałam, że coś jest nie halo. Powiedziała mi że wynik jest niejednoznaczny i trzeba zrobić biopsję grubo igłową i pytała czy robimy. A że chodziłam prywatnie to powiedziałam że mnie nie stać na to. Kazała od razu jechać CO na Ursynów. Powiedziała mi, żebym się nie martwiła że ona też przez to przeszła i dziś ma urodziny i że musi być dobrze. Pamiętam te jej słowa, chyba w jakimś stopniu mnie to pocieszyło. Byłam tak roztrzęsiona, że nie byłam w stanie nawet włożyć dokumentów do koperty. I siedziałam z koleżanką pod gabinetem i pani doktor wyszła z gabinetu i powiedziała mojej towarzyszce co mamy robić. Na dowidzenia dała mi jeszcze telefon do siebie w razie jak by mnie nie przyjęli od razu tylko kazali czekać. Pojechałyśmy od razu do CO i zostałam przyjęta prawie ze od ręki mimo że zgłosiłam się tam koło południa. No i lekarz a potem na mammografię i jeszcze raz USG no i na koniec biopsja. Horror…. Lekarka widziała co się ze mną dzieje, bo jak tylko się trochę uspokoiłam to zaś się coś tam podziało i bahhh i łzy lecą dalej i znowu i wciąż…. Nawet po USG odprowadziła mnie wzrokiem i kazała iść prosto pod gabinet…. I znowu czekanie na wyniki.
Ja wróciłam do domu to łatwo nie było. Kilka dni płaczu …. Na szczęście praca była i było się czym zająć.
O całej sprawie wiedziała moja siostra. Nie znałyśmy nikogo kto miał takie problemy i nie wiedziałyśmy nic, oprócz tego że nie będę się leczyć w Warszawie tylko w Krakowie, bliżej domu. Siostra zadzwoniła do swojej przyjaciółki której siostra była “po przejściach”. I tu zaczęła się moja przygoda z poznawaniem osób które przeszły przez to przez co ja przechodziłam wtedy. Siostra dostała namiary na Asię, jak się potem okazało moją trzecią mamusię J
Czekając na wyniki z warszawie miałam załatwioną już wizytę u chirurga w Krakowie. I zamiast jechać do Tarnowa na rozmowę z szefem odnośnie mojego rozwoju w firmie pojechałam do Krakowa w wiadomym celu.
W Krakowie do lekarza poszła ze mną siostra a mamie tłumaczyłam, że mam szkolenie w Krakowie i dlatego jestem u siostry. Idąc do lekarza byłam już oswojona z całą sytuacją. Asie poznałyśmy przy rejestracji. Przekochana osoba. Gadała cały czas i tłumaczyła że nie ma co się załamywać. Asia przyprowadziła również Izę. Iza jest w moim wieku a zachorowała kilka lat wcześniej. Dziewczyny wyglądały kwitnąco cudownie i w ogóle….
Od doktorka wyszłam zaś podłamana. Doktorek stwierdził na podstawie macanki, USG i biopsji cienkoigłowej że według niego to rak i potrzebna amputacja i wyznaczył mi termin przyjęcia do szpitala na 7 kwietnia - dzień urodzin mamy. Jak wyszłam z gabinetu i usłyszałam pytanie  "i jak" to powiedziałam zgodnie z prawdą, że “chujowo” i się dowiedziałam że to bardzo dobrze bo teraz już będzie tylko lepiej (ASIU DZIĘKI).
Pogadałyśmy z dziewczynami na korytarzu IO. W tedy trzymałam emocje na wodzy. Mało się odzywałam. Potem pożegnałyśmy się i każda poszła w swoją stronę. I wtedy poszły Łazy i rozpacz. I kołaczące się pytanie po głowie jak ja mam powiedzieć o tym mamie??? Przecież ona mnie kocha, jestem najmłodsza i wiem że będzie się zamartwiać aż za bardzo. Powiedziałam siostrze, że chcę być sama, że nie chcę teraz gadać, że muszę połazić i przegryźć to sama. Nie zostawiła mnie całkiem, powiedziała że będzie w pobliżu, że pójdzie coś zjeść i będzie czekać na telefon. A ja?? Ze łzami w oczach siadłam na Plantach i zaczęłam dzwonić do znajomych (bo ja wielka gaduła jestem) i płakać. I mówić jak mi źle…. Że stracę część mojej kobiecości. I w końcu któraś dziewczyna zaczęła prawie na mnie krzyczeć, że kobiecość nie jest w moich piersiach tylko głowie. I wiecie uwierzyłam, szybko uwierzyłam . To był czwartek jak dostałam termin operacji a w piątek wieczorem już dzwoniłam do koleżanki z Krakowa i powiedziałam jej, że teraz dłużej zabawię w Krakowie i wytłumaczyłam dlaczego. A najlepsze w tym jest to że jak to mówiłam to się śmiałam…
W sobotę pojechałyśmy do domu, do Gorlic, powiedzieć rodzicom. Mama jak nas zobaczyła, niezapowiedziane, to wiedziała, że coś się stało. Powiedziała siostra bo ja nie byłam w stanie… Siostra zaczęła mówić i ja potem weszłam do rozmowy. Były łzy i nasze i rodziców. Ale dzięki opowieścią dziewczyn (Asi i Izi) powiedziałam mamie że dziś może płakać ale później już nie.
Aaa a z tego przyjazdu do domu mam superaśną zieloną kurtkę skórzaną heheeee, strasznie ją lubię .
Zostałam przez tydzień w domu, bo stwierdziłam że odbębnię część badań z długiej listy. Poszłam do rodzinnej po skierowania. Siedzę sobie na krzesełku z głupawym uśmieszkiem i daję jej karteczkę. Mina pani doktor była bezcenna. Posiedziałam tydzień w domku ale przyszedł czas na powrót do pracy, do Warszawy no i po wyniki. 
O ile dobrze pamiętam to wyniki odbierałam trzy dni przed 30-tymi urodzinami. Oj przy odbiorze się działo. Umówiłam się z koleżanką w CO na Ursynowie. Kto się tam leczy to wie że się można tam zgubić i znieść jajo stojąc w kolejce do rejestracji J Grzecznie odbębniłam kolejkę i poszłyśmy pod gabinet. Dobry humor już mnie nie opuszczał. No i tak siedziałyśmy, dwie młódki pod gabinetem i gadałyśmy o pierdołach. Cała masa kobiet z minami wiadomo… A my się chichramy jak głupie, i w pewnym momencie mówię że chciałbym się zebrać po operacji tak szybko jak po diagnozie, ze może nie będą to 3 dni ale tydzień i ktoś zrobi pstryk (i tu pstryknęłam palcami) i będzie Oki. No i jak pstryknęłam to bach zgasło światło w poczekalni, a my w śmiech i to taki głośny. Miałyśmy wrażenie że te czekające panie to nas stamtąd wywalą za chwilę. Na szczęście weszłam do gabinetu. No i jak się można domyśleć wyniki były złe. Powiedziałam lekarce że nie będę się operować i leczyć u nich tylko w Krakowie i nastąpiło następne czary mary i stałam się chyba niewidoczna dla pani doktor. Bo mówiąc coś nie mówiła do mnie tylko do pielęgniarki, więc chyba zniknęłam.
13 marca urodziny, 30. Oj fajnie było. Imprezka lux, towarzystwo lux, alkohol Lux i w ogóle wszystko było luks. Wszyscy warszawscy i nie tylko znajomi wiedzieli że jestem chora. I wiem że wszyscy trzymali kciuki i dobrze mi życzyli. No może nie wszyscy, a może nie udźwignęli tego ciężaru jak ja. Bo trochę się zmieniły moje znajomości. Taka mała reorganizacja nastąpiła, na szczęście mała, choć bolesna. No i tak siedziałam jeszcze trochę w Warszawie czekając na operację pozbycia się tego na “r”. Praca, czasem jakieś piwko i fajna impra na pożegnanie i wielki bukiet kremowych róż od znajomych z firmy z którą współpracowaliśmy. Oj szczęka mi spadła jak dostałam kwiat. A dane były od serca bo przetrwały dłuuuuga podróż do domu.
W między czasie byłam z wynikami w Krakowie u doktorka. I chyba zadowolony był że się tak dobrze trzymam. Chodziłam po lekarzach co by się już kompleksowo przebadać no i uwielbiałam i nadal uwielbiam miny lekarzy jak im mówiłam co mi jest.
No i nieuchronnie zbliżał się termin operacji. Trzeba było zrobić zaopatrzenie do szpitala: piżamki, klapeczki, szlafroczki, książki itp……..
No i nadszedł dzień urodzin mamy, i mojego przyjęcia do szpitala…………..


Tyle kiedyś napisałam. Przydałoby się napisać ciąg dalszy tej historii. Może to że wrzucam to tutaj będzie mobilizacją do dalszego pisania.... Postaram się ....
A teraz idę do rodziców na niedzielny obiadek i może pączki :) a wieczorkiem przyjadą siostrzeńcy do babci na ferie na całe 2 tygodnie...
Może wieczorkiem coś dopiszę wkleję kilka fotek z tego okresu...

3 komentarze:

  1. Śmieję się i ryczę na przemian! :D
    Jesteś niesamowita. No ale wiedziałam to od początku <3

    OdpowiedzUsuń
  2. nie rycz bo nie warto!!! (chyba muszę sobie to powtarzać jak manrte)
    żadna niesamowita, przynajmniej się za taką nie uważam

    OdpowiedzUsuń
  3. Oj tam, zawsze warto! :D Szczególnie, że było to z uśmiechem i radością przemienną ;)
    Nie musisz się uważać za niesamowitą - dla mnie o tak taką będziesz :)))) <3

    OdpowiedzUsuń