Łączna liczba wyświetleń

poniedziałek, 27 lutego 2012

Poniedziałek...

I poniedziałek... a jaki poniedziałek taki cały tydzień, tak mówią... Mam nadzieję, że jednak nie. Na szczęście nie zawsze się to sprawdza. Miało być miło i przyjemnie, no ale czego ja się spodziewałam.... Powinnam się już chyba przyzwyczaić. W robocie jak zwykle młyn, wszystko na wczoraj albo jeszcze lepiej na tydzień temu. Ale jak się prosi żeby dostarczyli materiały wcześniej to nie bo to , bo tamto.... a jak już dadzą zakresy to chcieliby mapy na drugi dzień... ehhhhhhhhhhh masakra jakaś do której nie umiem się przyzwyczaić...
A za oknem... cóż
Miała być wiosna, miało być słoneczko, miało się zielenić i co??? I kicha.... Właśnie w tym momencie sypie jak cholera..... a cały dzień na przemian sypie i świeci słonko i wieje cholernie zimny wiatr.... A w sobotę już tak ładnie ptaszki ćwierkały i słonko świeciło... W niedzielę po śniegu prawie nie było śladu ale jak tak dalej pójdzie to znowu będzie biało. A ja się buntuję ja chcę zieleń, czerwień, róż biel też ale kwitnących drzew, chcę świergot ptaków (niekoniecznie wron, co niestety było moją zmorą na starym mieszkaniu), chcę założyć koszulkę z krótkim rękawkiem, chcę pojechać do Wysowej i siąść pod parasolami z chłodnym piwkiem i cudnym towarzystwem.... Czyżbym za dużo i za szybko chciała???
Owszem jestem niecierpliwa, i klnę jak szewc jak coś mnie wnerwia, ale taka moja uroda...

A teraz idę coś zrobić do jedzonka i zabrać się muszę chyba za robotę którą sobie przyniosłam (choć nie chce mi się jak cholercia). A jako zachętę do pracy zrobię sobie fryteczki :)
wiem wiem niezdrowe tłuste i w ogóle powinnam nie jeść bo na cholesterol muszę uważać, ale coś mi się należy prawda????
Może jeszcze później się odezwę, jak się wkurzę na robotę i będę potrzebować się wyżalić :P

sobota, 25 lutego 2012

o niczym...

Siedzę i myślę o czym by napisać. Bo muszę przyznać, że po napisaniu tutaj czegoś czuję się lżejsza... Nie wiem dlaczego tak się czuję ale taka jest prawda :)
Ale od kilku dni jakoś weny nie mam do pisania.
Tak strasznie chciałabym już wiosny. Żeby zaczęło się zielenić za oknem... żeby ptaszki od rana pięknie ćwierkały (pomalutku już zaczynają), żeby kwiatki kwitły i zrobiło się pięknie kolorowo.... Mam nadzieję, że to co teraz się dzieje na zewnątrz to już właśnie początek wiosny, że zima już nie wróci do nas. Pogody długoterminowej nie sprawdzam żeby się nie denerwować hihi
Jakoś mi tak jest, sama nie wiem jak... Trochę smutno, trochę jestem zdenerwowana pracą i się stresuję czy dam radę zamknąć wszystko w terminie bo co rusz wyłazi coś nowego co psuje mi wszystko... I jak tu być zdrowym na umyśle....
Czekam z niecierpliwością na tą wiosnę i że niedługo złożę papiery i dostanę sanatorium i jak tam pojadę to całe towarzystwo nie będzie w wieku jak to mówią 60 plus vat... No nic zobaczymy bo co mam być to będzie....
W tym moim dziwnym stanie poukładałabym sobie puzzle. To mnie uspokaja, wycisza i pozwala się rozluźnić... Ale mam mały problem, nie bardzo mam miejsce no i puzzli też nie mam :) w sumie puzzle by się mogły znaleźć bo zawsze mogę rozwalić te co mam i ułożyć od nowa, no ale tej powierzchni trochę brakuje. A jak pomyślę, że w Warszawie zostały jeszcze moje ułożone sztuk 3 albo nawet 4 (więcej chyba nie) a przewiezienie ułożonych jest, powiedziałabym, dość kłopotliwe. Ale może kiedyś się uda, ale co z nimi zrobię to nie mam pojęcia......
To może na do widzenia trochę muzyczki???

Wiem że to się pojawia wszędzie i że dużo ludzi ma już tego dość ale mi się podoba:
i jeszcze kilka innych co się mi podobają też :)
i może jakiś jazz w ciut innym wykonaniu ale ładne



czwartek, 23 lutego 2012

co by było gdyby...

Jakoś tak dziwnie jest. Chodzę śnięta jak diabli, nic mi się nie chce. Nie wiem czy to pogoda czy coś innego. Czuję się jakoś dziwnie. Mam nadzieję, że jakieś przeziębienie nie łazi za mną i nie czeka coby mnie zaatakować. Nogi mnie bolą i jakoś tak się dziwnie czuję, nie umiem tego opisać. Pewnie stres też robi swoje, ale jakieś takie mam dziwne wrażenie, że zaraz coś pierdyknie..... Tak sobie myślę, ze jakbym była wredną maupą to bym się rozchorowała i zostawiła tą robotę do dokończenia komuś innemu. Ale nie, Madzia jest grzeczną dziewczynką, która niestety daje się kopać w tyłek. No cóż po trochu to chyba odpowiedzialność bo tak jakbym nie chciała stracić pracy. Bo wtedy to kartonik do plecaka i heja szukać ładnego mostu do zamieszkania :D
Całe szczęście że to już czwartek i jeszcze tylko jeden dzień i weekend!!!!! Ale ten czas zapiernicza. Parę dni temu w pracy rozmawiałam z moją dawną powiedzmy że przełożoną. Rozmowa zaczęła się od tego ze jeden z projektów wraca na tapetę. A ja pamiętam jak się mówiło o tym projekcie jak jeszcze pracowałam w Warszawie, czyli 4 lata temu.... Masakra jak ten czas popiernicza..... Wspominałam moje 30 urodziny :) Oj fajnie wtedy było fajnie. Pamiętam jakby to było wczoraj.... Kilka znajomych i zabawa boska :) Gorzej było na drugi dzień :) Do pracy dotarłam z opóźnieniem hihihiii.
Czasem się zastanawiam jak potoczyło by się moje życie, gdzie bym była gdyby nie choroba? Chwile przed tym jak się dowiedziałam, że jestem chora bardzo poważnie zastanawiałam się nad zmianą pracy i już nieoficjalnie byłam się podpytywać o posadę. Ciekawe czy dalej siedziałabym teraz w Warszawie? Jakie byłoby moje życie? Czy byłabym szczęśliwsza? A może prze te 4 lata założyłabym rodzinę? Ciekawe to wszystko ale cóż nigdy się tego nie dowiem (i chyba trochę tego żałuję).

Przez ten stres w pracy, przez wielkie ciśnienie przed snem przypominam sobie miłe chwile z Kielc, myślę dużo o tamtych czasach. Praca była jaka była (znaczy też w zawodzie) ale ludzie o niebo lepsi niż teraz. Tam była fajna atmosfera, choć wiadomo że były kłótnie i nie z każdym czuło się dobrze. Ale „moja” ekipa była superaśna. Wiem że mogłam na nich liczyć i pewnie jak teraz bym poprosiła niektórych o pomoc to bym ją uzyskała. Oj tęsknię za tamtymi czasami. Byłam piękna i młoda a teraz to już tylko piękna :D:D:D:D
Ale czas ucieka, życie się zmienia, my się zmieniamy, świat się zmienia, ale czy na lepsze?????

To trochę chaotycznie dziś pisałam ale jakoś tak same paluchy mi skakały po klawiaturze...
Pozdrawiam Was moi kochani czytacze 
a to piosenka, która kojarzy mi się właśnie z Kielcami....
i jeszcze jedna


niedziela, 19 lutego 2012

co to miłość?

Miłość... czasem się zastanawiam się co to jest miłość? Co to znaczy kochać kogoś?? Czy kiedyś się zakocham, tak na zabój do końca życia, no i czy to jest możliwe???
Myślę, że raz byłam zakochana a raz kochałam. Zauroczenie też kilkakrotnie przeżyłam... Tylko to wszystko było tak dawno, że ja już nie pamiętam jak to jest mieć motyle w brzuchu, nie móc się skupić na niczym a przed oczami widzieć tylko Jego twarz. Ehhh strasznie chciałabym to znowu poczuć......
Często się zastanawiam dlaczego jestem sama, dlaczego nie mogę znaleźć miłości. Wiem, że nie mam wyglądu modelki (ciut za dużo mnie jest) no ale wygląd to nie wszystko. I czasem jak mam bardzo wredny i marny humor i nastrój to myślę że nie dość że wygląd mam do bani to jeszcze z moim wnętrzem jest coś nie tak. Na szczęście nie zawsze tak myślę. Wiem że obiektywna względem siebie nigdy nie będę, ale tak sobie myślę, że buzi nie mam najgorszej, serducho chyba dobre, inteligencja – z tym to różnie bywa, ale najgorzej chyba też nie jest.
No i tak się zastanawiam o co w tym wszystkim chodzi?
Kiedyś usłyszałam, że jak bym skinęła palcem to każdy mógłby być mój. Tylko nie dowiedziałam się jak mam kiwać tym paluszkiem.
No ale póki co tęsknię za tym uczuciem i jeszcze trochę nadziei mam że się mi przytrafi....

W południe miałam w głowie więcej przemyśleń, ale się chyba ulotniły. No nic jak wrócą to jeszcze skrobnę coś.

sobota, 18 lutego 2012

czasem marudą jestem

Chyba muszę sobie trochę pomarudzić. 
Jakoś mi tak nijak jest... W pracy znowu stres niestety i ciśnienie wielkie żeby kończyć robotę a ja jakoś nie mogę się w tym znaleźć.... Czasem działanie pod presją działa mobilizująco ale chyba nie tym razem. Teraz jestem że tak powiem zrezygnowana. Nie lubię czuć aż takiej odpowiedzialności i ciśnienia. Stwierdzam, że się nie nadaje na bycie "szefem". Mam chyba za słabą psyche i odporność na stres. Zresztą nigdy nie byłam odporna. Pewnie niektórzy popukają mi do głowy i powiedzą że nie jest to prawdą ale czasem mam wrażenie że się do niczego nie nadaję, że jestem do bani do kitu do niczego. Zastanawiam się jak niektórzy to robią że są tacy zaradni i potrafią się ogarnąć życiowo, że wiedzą czego chcą i dążą do celu i go osiągają. 
Ehhhh zaś jakieś smutasy i dołki mnie gonią. 
Chciałabym wiedzieć jak się stać taką osobą.... skąd czerpać siły, wiedzę i chęci... Brakuje mi w życiu jakiejś pasji, czegoś co nadawałoby sens, co pozwoliłoby mi odciągnąć myśli od głupot. Kiedyś myślałam że takim "odciągaczem" od problemów w pracy będzie rodzina ale niestety... I tutaj też jest pies pogrzebany bo to mnie boli. Wiem że z facetem źle ale bez niego jeszcze gorzej. Samotność jest straszna i często przerażająca. Ale patrząc z drugiej strony to tyle czasu jestem sama, że nie wiem czy teraz potrafiłabym z kimś zamieszkać. Oj ciężko by było. Ale myślę, że jak bym się w kimś zakochała to dalibyśmy radę.
Tak bardzo chciałabym wierzyć, że kiedyś będę miała rodzinę i będę szczęśliwa ale coraz mi trudniej. Życie płynie szybko, czas ucieka a ja jestem chyba w tym samym miejscu co kilkanaście lat temu.
Może kiedyś się to zmieni, ale wiary w to coraz mniej.
Jak zachorowałam to znalazła się we mnie taka siła że byłam w szoku. Nie podejrzewałam siebie o taką siłę, chęć walki i wole życia.... A teraz gdzieś się to albo schowało, albo ulotniło, albo wypaliło....
No nic trzeba czekać może jeszcze się odnajdzie, wróci i znowu uwierzę w siebie
Teraz idę spać może się mi przyśni coś miłego. Kolorowych snów

piątek, 17 lutego 2012

do trzech razy sztuka??? nie u mnie :)

Tak pomyślałam, że napiszę Wam jak to było z moją rekonstrukcją. Tym co mnie znają nie muszę mówić, że jak coś się komuś ma pokomplikować to właśnie mnie :) Nie powiem, że mnie to nie wkurza ale czasem wynikają ciekawe sytuacje :)
A więc zaczęło się od tego że w lipcu 2009 r. jechałam do Warszawy (zapewne w odwiedziny, do Ani i reszty znajomych) no i poszłam na wizytę do doktora W. Wizyta spoko, wrażenie doktorek zrobił dobre. Pamiętam, że się umówiłam z Monią a na miejscu jeszcze poznałam Lidke :) Fajnie było choć niestety cierpiałam na syndrom dnia poprzedniego :D
Doktorek powiedział przybliżoną datę i miało to być za około 5 miesięcy. Dzięki koleżance z forum termin zdecydowanie się przyspieszył. Doris zrezygnowała z terminu i wpadła na wspaniały pomysł żebym wskoczyła na jej miejsce. No i się udało i już 27 września miałam się zgłosić na oddział. No nerwów było dużo, bo ja narkozy się boję i w ogóle jakoś tak ale radość chyba była większa. No bo w końcu będę mogła założyć normalny stanik, duży dekolt no i nie będę się musiała łapać za dekolt jak się schylam (choć tu muszę się przyznać bez bicia że rzadko to robiłam, a jak ktoś zobaczył to cóż mógł mi w cycki nie zaglądać :P ).
Nadchodziła piękna data. Pojechałam najpierw do Krakowa i stamtąd w sobotę koło południa miałam udać się do Warszawy. No ale.... i tu się zaczynają schody... nie byłabym sobą jak coś by się nie wydarzyło. W sobotę rano dostałam okres, a niestety nie wszyscy lekarze chcą w takiej sytuacji operować. No to bach telefon do doktorka no i decyzja że lepiej nie ryzykować i kazał dzwonić we wtorek po nowy termin. Tak też właśnie uczyniłam i dostałam termin na 16 listopada... Znowu czekanie było przede mną, a w tej materii to ja cierpliwa nie jestem.
No i 15 października tak napisałam na forum:Miałam przed chwilą telefon od Witwickiego że mają problemy z dostawą protez no i przesuwa mi termin rekonstrukcji. Jak w ciągu ośmu tygodni on nie zadzwoni to mam dzwonić do niego. Dupa dupa dupa!!!!!!!!!! A miałam mieć za miesiąc. A tak to jeszcze muszę czekać!!!!!!”
No i jak tu mieć zdrowe nerwy. Czekałam dalej, czy cierpliwie to nie pamiętam... Jak czytam na forum i przypominam sobie jak to było, natykam się na taki wpis zamieszczony 10 listopada: Huuuuuuraaaaaaaa!!!!!!!!!
Mam 16 listopada rekonstrukcje!!!!!!!!!!
Rozmawiałam z dr. W. i potwierdził termin!!!!!!!!!!!!
Jak że ja się cieszę!!!!!!!!!!!!!”
No więc pierwotny termin wrócił do łask. No i zaczęło się szykowanie i zaczęło buzować we mnie szczęście i energia. W końcu coś fajnego i ważnego dla mnie się działo. Pojechałam do stolicy do jak zwykle niezawodnej Ani :)
Późnym popołudniem wyruszyłyśmy do szpitala. Bo poszukiwaniach co i gdzie załatwić odziana w pidżamkę dotarłam na oddział. Pielęgniarki kazały czekać na łóżko bo akurat się zmieniały. Mówiłam Ani coby do domu poszła i nie czekała bo nie ma sensu, bo nie wiadomo ile to potrwa. Ania dzielnie czekała – i Bogu dzięki!!!
Pielęgniarki już tam coś zaczęły chyba spisywać jak na oddziale pojawiła się mój doktorek. No i kolejna wtopa.
no i dupadupa jak mawia klasyk ....

Magda wraca do domu !

już była w ogródku (w piżamce), już witała się z gąską (z dr. W, co prosto z trasy z Austrii do szpitala wpadł był) ...

by się dowiedzieć, że ... wypad ... nic z tego ...

dr W. oświadczył Madzi, że przyjąć Jej nie może,
bo "ewakuowali" (cokolwiek to znaczy) oddział kardiologii
i umieścili pacjentów kardio na ich OIOM-ie
a o co biega ... sam nie wie ...
A najlepsze że dostałam takiej głupawki że szok, tak się śmiałam że ciężko było mi przez telefon gadać :)
Z doktorem byłam umówiona że zadzwoni do mnie i wtedy poda mi termin.
Dostałam nowy termin, no ale przecież „do trzech razy sztuka” u mnie nie działa.....
1 grudzień taki o to wpis miałam: „Dziewczyny ja już nie mam siły!!!
Miała mieć tą rekonstrukcje 7 grudnia. No i już się pakuję bo we czwartek mam kontrolke a potem miałam jechać do Warszawy. No i jakąś godzinę temu dostałam telefon od doktora W. Szpital zamknięty zakaz odwiedzin, przyjęć i wykonywania operacji. Pier.... świńska grypa. A dziś mówiłam przyjaciółce że bardziej niż operacją to się stresuję czy nie dopadnie szpitala ta parszywa grypa.
Ja już nie wiem czy dane jest mi mieć tą rekonstrukcję czy nie. Doktorek kazał dzwonić (jeśli się nie rozmyślę) we wtorek.
Już nie mam siły................................”
No i czy ktoś wie jak w takiej sytuacji być zdrowym na umyśle????
Umówiłam się znowu z doktorkiem. Ten rok już odpuściłam i wzięłam pierwszy wolny termin w Nowym Roku :))) I tak zaraz po Sylwestrze pędziłam do Warszawy i 3 stycznia zainstalowałam się na oddziale.... No i tu już nie było niespodzianek. Operacja poszła szybciutko, spać potem jak zwykle nie mogłam...
I doczekałam się nowego pięknego cycka. Mimo tych przebojów, bólu (bo bolało) jestem szczęśliwa, że nie poddałam się przeciwnością że nie odpuściłam i że doprowadziłam do końca.
Bo jakaż jest radość z kupowania normalnych staników............
Wcześniej wklejałam fotki, no ale teraz to chyba nie bo jeszcze mnie posądzą o pornografię :D

Tak myślę, że może następnym razem opiszę jakieś Wysowskie spotkanko?? Marylka by mi pomogła hihihiiii

środa, 15 lutego 2012

C czyli trzecia część historii

No to jak się powiedziało A i B to trzeba powiedzieć C i dopisać ciąg dalszy mojej historii
Skończyłam na tym tym, że wróciłam do pracy … Cieszyłam się bardzo bo 5 miesięcy siedzenia w domu trochę mnie już nudziło. Choć muszę przyznać, że to nie tak że siedziałam w domu i nic nie robiłam. Jak pisałam wcześniej nadrabiałam zaległości towarzyskie. To jeździłam po znajomych albo spotykałam się ze znajomymi u siebie w Gorlicach. No łaziłam też do parku na spacerki i siadałam nad rzeką i czytałam książki albo słuchałam szumu wody co działało na mnie baaardzo uspokajająco. No i jeszcze jedna rzecz mnie uspokaja i to od dawna... pewnie się pośmiejecie ale uwielbiam układać puzzle. Jak byłam jeszcze na chorobowym to bardzo szybko ułożyłam puzzle „Mapa nieba”

Jeju kocham układać puzzle. Jeszcze mam kilka ułożonych egzemplarzy w Warszawie jeszcze do mnie nie dojechały. Się tylko zastanawiam co ja miałabym z nimi zrobić.... Teraz to trochę mało miejsca na układanie ale może kiedyś się skuszę i coś jeszcze poukładam.
No ale wróćmy do przeszłości...... Praca... hmmm miło było wrócić. Komplementów się nasłuchałam tyle że hej. No i goniłam do pracy z chusteczką na głowie coby ludzi nie straszyć. Do pracy miałam kawałek i powiem Wam że czasem to jak wracałam to się zastanawiałam jak doszłam, bo sił zero ale nóżki jakoś same bez mojego udziału szły do domu.
No i chyba byłam szczęśliwa. Przynajmniej dużych części złych emocji nie pamiętam. Szkoda że nie da się wymazać wszystkich złych wydarzeń i emocji. Choć to pewnie na dobre by nam nie wyszło. No i po malutku zaczęły się schody. Miałam 2 koleżanki w pracy w ciąży. I gadały przez 8 godzin o ciąży dzieciach itp. itd.... a ja? Ja miałam świadomość, że być może mnie nigdy to nie spotka, że może nie będę miała tej możliwości cieszenia się kochanym maleństwem (zresztą dalej się nad tym zastanawiam – ale to już inna historia). Dużo łez się polało wtedy z moich oczu. Dużo złych emocji przelało się przez moje serce i głowę....
Ale po co wspominać takie chwile jak jest dużo tych fajnych miłych i takich które przywołują uśmiech na moje usta do tej pory.
Czas po skończeniu leczenia to że tak powiem intensywny czas zawierania nowych znajomości i przenoszenie znajomości z sieci w rzeczywistość. Oj na niektórych spotkaniach się działo :) Były intensywne :)  Zaczęły się nasze zjazdy w Wysowej u kochanej Marylki. Właśnie tam poznałam osobiście bardzo dużo dziewczyn. Przegadane, przetańczone noce nieraz z syndromem dnia poprzedniego.
Właśnie podczas pierwszego spotkania w Wysowej poznałam Monikę, którą wcześniej namawiałam na przyjazd. Monia cudny kochany człowiek. Niestety nie mam jej już :( 

Dzięki Moni przeżyłam super przygodę. Byłam jedną z modelek kalendarza fundacji Magdy Prokopowicz Rak'n'roll. Oj super to była przygoda. Zdjęcia u jednego z najlepszych fotografów. Byłam Korą i właśnie Pan Andrzej robił oryginalne zdjęcie Kory na okładkę płyty. Zabawa przy tym była przednia. I znowu poznałam ciekawych ludzi. Ta sesja odbyła się końcem 2009 roku. 


 A w styczniu 2010 miałam kolejną operację, ale na własne życzenie. Zrobiłam sobie pięknego nowego cycka w miejsce tego chlaśniętego :)
Pozowanie do Kalendarza pociągnęło za sobą to o czym pisałam wcześniej – kamery, prasa :) Nie żeby było to coś na wielką skalę. Małe wystąpienia w lokalnej TV (choć niedawno była TV Kraków u mnie :) ) Powiem szczerze, że były to bardzo ciekawe przeżycia. Coś się działo coś nowego innego z czym nie miałam wcześniej do czynienia.
Razem z Marylką zrobiłyśmy w Gorlicach dwie wystawy. Jedna to zdjęcia z kalendarza 'Niejedna z jedną” . Na ta wystawę miała przyjechać Monia ale niestety nie dała rady. 


A druga wystawa to właśnie zdjęcia z Kalendarza Rak'n'rolla. 



Myślę, że obie wystawy wypadły fajnie i mam nadzieję, że choć trochę uświadomiły kobietom jak ważna jest profilaktyka raka piersi.
Mam nadzieję, że dzięki tej wystawie choć jedna kobieta poszła się przebadać, jeśli tak to super!!!!
Teraz wrócę do Wysowskich spotkań. To zawsze był cudowny czas. Poznawałam na tych spotkaniach dużo dziewczyn. Niestety Moni, Edzi, Izy już nie ma, siedzą sobie w niebie i nas obserwują. Tęsknię za nimi, ale wiem też że już nie cierpią, że są szczęśliwe.
O spotkaniach można by napisać baaaaardzo dużo, dużo ciekawych, wesołych, interesujących historii. Ale te historie to temat na osobne opowiadania. 

poniedziałek, 13 lutego 2012

mojej historii cd....

Pomyślałam sobie, że ciąg dalszy mojej walki z wredniakiem stworzę wykorzystując to co pisałam na forum na którym się zalogowałam chwilkę przed operacją. Nie wiem czy do końca jest to dobry pomysł bo wiem że czytając „mój wątek” będą mną targać różne emocje i niekoniecznie dobre. Bo przecież niektórych dziewczyn, z którymi się wspierałyśmy nie ma już …
Ale spróbuję i zobaczymy co z tego wyjdzie.

A więc 7 kwietnia 2008 r. zgłosiłam się do szpitala a tam cóż jak to w szpitalu kołowrotek... Pamiętam co się działo, ale co czułam to chyba nie do końca. Więc posłużę się słowami Asi (mam nadzieję że nie będzie miała mi tego za złe). Tak o to pisała na forum co się u mnie dzieje:do Magdy za cholerę się nie da dodzwonić, bo .... gada na okrągło !
siostra Magdy ... Małgosia mówi, że nadal czekają pod gabinetem, ale Magda już przebadana, obmacana i wyniki obejrzał dr Piotruś ...
(Małgosia się nabija, że zarówno Magda jak i doktorek rumieńcem oblani …), że dr Piotruś się rumieni, tom wiedziała, ale że i Magda .... hmmm

godz. 11.25
gadałam z Magdą ... śmieje się w głos ! ... jest dobrze ...
sala nr 8 ... czyli sala doktora Piotrusia ... przypadło Jej w udziale ... "moje" łóżko ... pod balkonem ...
operuje na pewno dr Piotruś ...”
A tak wyglądała relacja z rozmowy w dzień operacji: „no to jesteśmy po porannej rozmowie ...
Magda wczoraj łyknęła procha na spanie, ale nynusiała tylko do 2.00 ...
potem było gorzej ze spaniem ... nerwy Ją dopadły ...
teraz już jest po kąpieli w "Ludwiku" i po premedykacji ...
dostała procha na wymioty i "Głupiego Jasia" ...
lada chwila obchód i na salę operacyjną ...
dr Piotruś operuje tylko Magdę (innych operacji dziś nie ma) ... takie fory ma nasza Mała
na korytarzu szpitalnym prawie cała rodzinka Magdy się zameldowała ... Mama, Tata i brat ...”

Operacja, cóż bałam się bardzo narkozy ale chyba bardziej nie chciałam zobaczyć sali operacyjnej, no ale niestety widziałam i z pielęgniarkami pogadałam w oczekiwaniu na doktorków. Po operacji bywało różnie. Bolało, było nudno, i nawet gorączki dostałam ale dało się przeżyć. Asia była u mnie i tak oto pisała później:dzionek spędziłam w Krakowie ... byłam u naszej Madzi … no sorry ... pomocy psychologicznej tam żadnej nie trzeba ...
chyba że specjalistycznej psychiatrycznej, bo Madzia rechocze w głos ...
jakby jaki dobry kawał usłyszała ...
a to przecież pierwsza doba po operacji .... nie wyrostka ... po mastektomii !
rano Magda miała kilka "odlotów" ... cholera wie z czego ... jakby traciła przytomność ...
doktor Piotruś latał na wysokości lamperii z prędkością światła ...
ale jak do Niej przyszłam wedle połednia to już ludzkich kolorów przy mnie nabierała ...
nawet dwukrotnie razem ekskursję do kibelka na własnych nogach zaliczyła ...
(z maleńką pomocą - asystą ) ...
próbowałam Jej strzelić "normalną" fotkę, ale ten mały wariat cały czas rechotał ...
to jest najbardziej poważne ... ( z Magdą ... facet do łóżka




Czyli chyba nie było tak źle. Humorek mi dopisywał a i owszem. Babeczki na sali super, wesoło było a czasem aż za wesoło :)
Z tego wszystkiego najgorsze było czekanie na wyniki. To takie zawieszenie w próżni trochę... Bo wiesz że coś cię jeszcze czeka dalej ale nie wiesz co i jak to przetrwasz.
Sprawność ręki wróciła mi w miarę szybko z czego najmniej zadowolona była moja mamcia, bo chciałam robić wszystko sama a ona strasznie chciała mi pomagać.
Nadszedł dzień, w którym otrzymałam wyniki i dowiedziałam się co dalej.
Przyszedł doktorek mój i powiedział że no był rak ale to co najważniejsze to węzły czyste. Teraz wiem że to jest bardzo ważne ale bywa z tym różnie...
Potem skierowali mnie na konsultację do chemików. I tak 20 maja popłynęła w moich żyłach pierwsza chemia.
A tak spędziłam dzionek przed pierwszym czerwonym kompotem: Magda dzisiaj bardzo dzielnie robiła za fotoreportera na konferencji krakowskiej o doustnej chemioterapii przedstawiłam Ją dziewczynom z Klubu Amazonek … wyraziły nadzieję, że będzie do nas zaglądać (oprócz szefowej) ...
dziewczyny miały szok w oczach z powodu wieku Madzi jakoż i z powodu Jej uśmiechniętej od ucha do ucha buzi tuż przed czerwonym kompotem … na wieść, że jutro zaczyna chemioterapię, mało z krzeseł nie pospadały … Madzialena nabyła dziś perukę (powalająca ... rozczochrana, jak Jej poprzednia fryzurka)
teraz Madzik ma jeża na łepetynie na jakieś 0,5 cm i wygląda cudnie ...





Nie wiedziałam jak się będę czuła, więc jak tylko wróciłam do siostry to się położyłam i czekałam czekałam czekałam.... No i doczekałam się tylko zmiany smaków odkryty przez przypadek :)
Po kolejnej chemii było gorzej, muliło, nudziło, nic mi się nie chciało nawet gadać.
Takie były kilka dni po wlewie a pomiędzy tym, goniłam jeździłam po znajomych nadrabiałam zaległości towarzyskie. No i poznawałam nowe dziewczyny. Poznałam Marylkę i Tereskę z moich okolic. Kochane dziewczyny!!! Dalej utrzymujemy kontakt a nawet się przyjaźnimy :)
Przed trzecim kompotem w Krakowie był Marsz Amazonek. Pogoda piękna, humorek super no i znowu poznałam kilka dziewczyn. I jeszcze wtedy Asia „wrobiła” mnie w TV. Miała być regionalna a okazało się TVP Info i to na żywo no i do tej pory nie widziałam tego wywiadu :)
Był to mój pierwszy kontakt z kamerą, ale jak się później okazało nie ostatni....




No i przeszłam 4 chemie... różnie bywało przez ten czas. Goniłam w chusteczce na głowie, choć ładna peruka leżała i czekała aż ją ubiorę. Ale jakoś nie mogłam się przemóc i chodzić w hełmie. Za gorąco było... Pamiętam że upały były okropne.... Teraz trochę żałuję że nie goniłam z łysą głową. Choć pewnie szokowałabym ale co tam... ja miałam się dobrze czuć a nie inni...
Choć po domu latałam łysa i jak przychodzili goście to nie zakładałam nic na głowę i dobrze się z tym czułam :)
Końcem lipca skończyłam chemię i miesiąc później wróciłam do pracy...
A to co działo się później to będzie następna opowieść... A działo się dużo rzeczy i takich gdzie byłam szczęśliwa i takich gdzie płakałam jak małe dziecko... Ale to już następnym razem..........

niedziela, 12 lutego 2012

moja historia wielkiego starcia...

Moja historia wielkiego starcia…..
Co to jest rak??? To taka przewrotna bestia, która przychodzi niespodziewanie i ……
2 październik 2005 rok - urodził się mój młodszy siostrzeniec, a parę dni wcześniej moja mama miała wycinanego gada z jajników. Potem było jej leczenie i w marcu 2006 roku skończyła chemię. To był ciężki czas dla naszej rodziny, ale daliśmy radę.
Nadszedł sylwester 2007/2008. Byłam u przyjaciółki i chyba dzień przed w czasie kąpieli znalazłam coś …. noc nieprzespana, szperanie w necie… i strach. Poszperałam w necie trochę i trochę się uspokoiłam bo guzek się ruszał i uciekał pod naporem palców. Chyba w sylwestra powiedziałam przyjaciółce. Uspokajała mnie a ja szperałam dalej…..
Przed powrotem do pracy do Warszawy zadzwoniłam do kumpeli i powiedziałam co się dzieje i poprosiłam o namiary na jakiegoś ginekologa. Po przyjeździe poszłam do przekochanej pani doktor. Wybadała wymacała i stwierdziła, że to raczej nic złego, ale żeby być całkiem pewna i dla spokojności naszych sumień poprosiła żebym zrobiła USG. No i się zaczęło…. Na USG poszłam ale trochę później bo jak się rejestrowałam to głupia nie pomyślałam żeby powiedzieć że mam guza a pani powiedziała, że mam być w odpowiednim momencie cyklu. A że były nerwy to się wszystko trochę odwlekło. A USG powędrowałąm sama. I tu również trafiłam na cudną lekarkę. No i się coś pani doktor nie spodobało i powiedziała że trzeba biopsję zrobić. Wróciłam tak za 2 dni. Już nie byłam sama, byłam z koleżanką. W między czasie u przyjaciółki też się działo bo okazało się że jest w ciąży i są problemy. I myśląc o niej mogłam oderwać się od swoich obaw i strachu.
Po wyniki z biopsji poszłam też z koleżanką. I całe szczęście bo nie wiedziałam co do mnie lekarka mówi. Jak wzięła do ręki moje wyniki i zobaczyłam jej minę to wiedziałam, że coś jest nie halo. Powiedziała mi że wynik jest niejednoznaczny i trzeba zrobić biopsję grubo igłową i pytała czy robimy. A że chodziłam prywatnie to powiedziałam że mnie nie stać na to. Kazała od razu jechać CO na Ursynów. Powiedziała mi, żebym się nie martwiła że ona też przez to przeszła i dziś ma urodziny i że musi być dobrze. Pamiętam te jej słowa, chyba w jakimś stopniu mnie to pocieszyło. Byłam tak roztrzęsiona, że nie byłam w stanie nawet włożyć dokumentów do koperty. I siedziałam z koleżanką pod gabinetem i pani doktor wyszła z gabinetu i powiedziała mojej towarzyszce co mamy robić. Na dowidzenia dała mi jeszcze telefon do siebie w razie jak by mnie nie przyjęli od razu tylko kazali czekać. Pojechałyśmy od razu do CO i zostałam przyjęta prawie ze od ręki mimo że zgłosiłam się tam koło południa. No i lekarz a potem na mammografię i jeszcze raz USG no i na koniec biopsja. Horror…. Lekarka widziała co się ze mną dzieje, bo jak tylko się trochę uspokoiłam to zaś się coś tam podziało i bahhh i łzy lecą dalej i znowu i wciąż…. Nawet po USG odprowadziła mnie wzrokiem i kazała iść prosto pod gabinet…. I znowu czekanie na wyniki.
Ja wróciłam do domu to łatwo nie było. Kilka dni płaczu …. Na szczęście praca była i było się czym zająć.
O całej sprawie wiedziała moja siostra. Nie znałyśmy nikogo kto miał takie problemy i nie wiedziałyśmy nic, oprócz tego że nie będę się leczyć w Warszawie tylko w Krakowie, bliżej domu. Siostra zadzwoniła do swojej przyjaciółki której siostra była “po przejściach”. I tu zaczęła się moja przygoda z poznawaniem osób które przeszły przez to przez co ja przechodziłam wtedy. Siostra dostała namiary na Asię, jak się potem okazało moją trzecią mamusię J
Czekając na wyniki z warszawie miałam załatwioną już wizytę u chirurga w Krakowie. I zamiast jechać do Tarnowa na rozmowę z szefem odnośnie mojego rozwoju w firmie pojechałam do Krakowa w wiadomym celu.
W Krakowie do lekarza poszła ze mną siostra a mamie tłumaczyłam, że mam szkolenie w Krakowie i dlatego jestem u siostry. Idąc do lekarza byłam już oswojona z całą sytuacją. Asie poznałyśmy przy rejestracji. Przekochana osoba. Gadała cały czas i tłumaczyła że nie ma co się załamywać. Asia przyprowadziła również Izę. Iza jest w moim wieku a zachorowała kilka lat wcześniej. Dziewczyny wyglądały kwitnąco cudownie i w ogóle….
Od doktorka wyszłam zaś podłamana. Doktorek stwierdził na podstawie macanki, USG i biopsji cienkoigłowej że według niego to rak i potrzebna amputacja i wyznaczył mi termin przyjęcia do szpitala na 7 kwietnia - dzień urodzin mamy. Jak wyszłam z gabinetu i usłyszałam pytanie  "i jak" to powiedziałam zgodnie z prawdą, że “chujowo” i się dowiedziałam że to bardzo dobrze bo teraz już będzie tylko lepiej (ASIU DZIĘKI).
Pogadałyśmy z dziewczynami na korytarzu IO. W tedy trzymałam emocje na wodzy. Mało się odzywałam. Potem pożegnałyśmy się i każda poszła w swoją stronę. I wtedy poszły Łazy i rozpacz. I kołaczące się pytanie po głowie jak ja mam powiedzieć o tym mamie??? Przecież ona mnie kocha, jestem najmłodsza i wiem że będzie się zamartwiać aż za bardzo. Powiedziałam siostrze, że chcę być sama, że nie chcę teraz gadać, że muszę połazić i przegryźć to sama. Nie zostawiła mnie całkiem, powiedziała że będzie w pobliżu, że pójdzie coś zjeść i będzie czekać na telefon. A ja?? Ze łzami w oczach siadłam na Plantach i zaczęłam dzwonić do znajomych (bo ja wielka gaduła jestem) i płakać. I mówić jak mi źle…. Że stracę część mojej kobiecości. I w końcu któraś dziewczyna zaczęła prawie na mnie krzyczeć, że kobiecość nie jest w moich piersiach tylko głowie. I wiecie uwierzyłam, szybko uwierzyłam . To był czwartek jak dostałam termin operacji a w piątek wieczorem już dzwoniłam do koleżanki z Krakowa i powiedziałam jej, że teraz dłużej zabawię w Krakowie i wytłumaczyłam dlaczego. A najlepsze w tym jest to że jak to mówiłam to się śmiałam…
W sobotę pojechałyśmy do domu, do Gorlic, powiedzieć rodzicom. Mama jak nas zobaczyła, niezapowiedziane, to wiedziała, że coś się stało. Powiedziała siostra bo ja nie byłam w stanie… Siostra zaczęła mówić i ja potem weszłam do rozmowy. Były łzy i nasze i rodziców. Ale dzięki opowieścią dziewczyn (Asi i Izi) powiedziałam mamie że dziś może płakać ale później już nie.
Aaa a z tego przyjazdu do domu mam superaśną zieloną kurtkę skórzaną heheeee, strasznie ją lubię .
Zostałam przez tydzień w domu, bo stwierdziłam że odbębnię część badań z długiej listy. Poszłam do rodzinnej po skierowania. Siedzę sobie na krzesełku z głupawym uśmieszkiem i daję jej karteczkę. Mina pani doktor była bezcenna. Posiedziałam tydzień w domku ale przyszedł czas na powrót do pracy, do Warszawy no i po wyniki. 
O ile dobrze pamiętam to wyniki odbierałam trzy dni przed 30-tymi urodzinami. Oj przy odbiorze się działo. Umówiłam się z koleżanką w CO na Ursynowie. Kto się tam leczy to wie że się można tam zgubić i znieść jajo stojąc w kolejce do rejestracji J Grzecznie odbębniłam kolejkę i poszłyśmy pod gabinet. Dobry humor już mnie nie opuszczał. No i tak siedziałyśmy, dwie młódki pod gabinetem i gadałyśmy o pierdołach. Cała masa kobiet z minami wiadomo… A my się chichramy jak głupie, i w pewnym momencie mówię że chciałbym się zebrać po operacji tak szybko jak po diagnozie, ze może nie będą to 3 dni ale tydzień i ktoś zrobi pstryk (i tu pstryknęłam palcami) i będzie Oki. No i jak pstryknęłam to bach zgasło światło w poczekalni, a my w śmiech i to taki głośny. Miałyśmy wrażenie że te czekające panie to nas stamtąd wywalą za chwilę. Na szczęście weszłam do gabinetu. No i jak się można domyśleć wyniki były złe. Powiedziałam lekarce że nie będę się operować i leczyć u nich tylko w Krakowie i nastąpiło następne czary mary i stałam się chyba niewidoczna dla pani doktor. Bo mówiąc coś nie mówiła do mnie tylko do pielęgniarki, więc chyba zniknęłam.
13 marca urodziny, 30. Oj fajnie było. Imprezka lux, towarzystwo lux, alkohol Lux i w ogóle wszystko było luks. Wszyscy warszawscy i nie tylko znajomi wiedzieli że jestem chora. I wiem że wszyscy trzymali kciuki i dobrze mi życzyli. No może nie wszyscy, a może nie udźwignęli tego ciężaru jak ja. Bo trochę się zmieniły moje znajomości. Taka mała reorganizacja nastąpiła, na szczęście mała, choć bolesna. No i tak siedziałam jeszcze trochę w Warszawie czekając na operację pozbycia się tego na “r”. Praca, czasem jakieś piwko i fajna impra na pożegnanie i wielki bukiet kremowych róż od znajomych z firmy z którą współpracowaliśmy. Oj szczęka mi spadła jak dostałam kwiat. A dane były od serca bo przetrwały dłuuuuga podróż do domu.
W między czasie byłam z wynikami w Krakowie u doktorka. I chyba zadowolony był że się tak dobrze trzymam. Chodziłam po lekarzach co by się już kompleksowo przebadać no i uwielbiałam i nadal uwielbiam miny lekarzy jak im mówiłam co mi jest.
No i nieuchronnie zbliżał się termin operacji. Trzeba było zrobić zaopatrzenie do szpitala: piżamki, klapeczki, szlafroczki, książki itp……..
No i nadszedł dzień urodzin mamy, i mojego przyjęcia do szpitala…………..


Tyle kiedyś napisałam. Przydałoby się napisać ciąg dalszy tej historii. Może to że wrzucam to tutaj będzie mobilizacją do dalszego pisania.... Postaram się ....
A teraz idę do rodziców na niedzielny obiadek i może pączki :) a wieczorkiem przyjadą siostrzeńcy do babci na ferie na całe 2 tygodnie...
Może wieczorkiem coś dopiszę wkleję kilka fotek z tego okresu...

sobota, 11 lutego 2012

dołek...

Miało być wesoło i miło a wychodzi jak zawsze.....
Kurcze żebym miała jakieś perspektywy na inną pracę to dupnełabym tym wszystkim z dnia na dzień. Ale niestety w tym moim grajdole nie mogę sobie na to pozwolić. No bo trzeba kredyty spłacać, rachunki płacić no i coś zjeść.... Teraz tak myślę że gdyby nie to że mam tu mieszkanko to bym pojechała nawet na drugi koniec świata... gdzieś daleko gdzie mnie nikt nie zna, nie wiem przez co przeszłam (choć to najmniejszy problem), gdzie ja nie znam nikogo i zaczęła wszystko od nowa. 
Stwierdzam że powinnam iść na jakiś kurs asertywności, żeby niektóre rzeczy bardziej uwidocznić a niektóre bardziej ukryć. A jak tak dalej w pacy pójdzie to będę musiała iść jeszcze na kurs poprawnej polszczyzny bo pięknie mówię ale łaciną kuchenną....
Znowu wpadam w jakiś totalny dołek.... Jest mi bardzo źle.... Wszystko mnie wkurza, dobija...
Świetna jestem w dawaniu rad innym, żeby coś zaczęli działać w swoim życiu a jak przychodzi do mnie to owszem rade bym może sobie jakąś dała ale z wprowadzeniem tego w życie to już inna sprawa.
Chciałabym chyba jeszcze tu się wypisać ale nawet wenę straciłam....


Oooo wiecie przypomniałam sobie że jakiś czas temu spisałam swoje przejścia z chorobą może kiedyś wkleję tekst tutaj i przyozdobię kilkoma fotkami, i może dopiszę ciąg dalszy... Może to będzie to co pozwoli mi się zrelaksować, oderwać myśli od pracy. Choć pewnie niektórzy stwierdzili by że wracanie do tamtego czasu i wspominki nie są mi potrzebne... ale wbrew wszystkiemu tamten czas był "dobrym" okresem w moim życiu. Wiem brzmi to absurdalnie ale chyba się wtedy dużo więcej śmiałam. W dużej mierze brało się to z tego że nie chodziłam do pracy i nie miałam stresów związanych z tym. Owszem były inne stresy, kłopoty, zmartwienia ale miałam dużo czasu dla siebie no i wtedy było cieplutko i słoneczko i pewnie to dawało mi tyle siły i uśmiechu. 
Pewnie gdyby nie choroba to teraz wszystko wyglądało by inaczej. Nie wiem jak chyba nigdy o tym nie myślałam nie zastanawiałam się nad tym. Jednego jestem pewna, ze nie spotkałabym cudownych ludzi na swojej drodze. Kilkoro to moi przyjaciele i cudowne kochane osóbki i nie chciałabym ich zamienić na nikogo innego.
Pomyślę o wklejeniu mojej historii....
Dobrej nocki i kolorowych snów........
A na do widzenia piosenka która kiedyś mi pomagała
http://www.youtube.com/watch?v=7FucYQkM8bI&feature=list_related&playnext=1&list=AVTGnpyrBl25yyFKf8JE_tBHC49s5CDtFX

czwartek, 9 lutego 2012

Zastanawiam się na ile człowiek jest w stanie się rozdwoić, roztroić itd. w pracy.... Po raz kolejny zgłaszałam mojemu dyrektorowi że nie daje rady sama i powiedzmy delikatnie że zostałam spuszczona po brzytwie (czy jak to się tam mówi). Uwielbiam sytuacje: robota pilna, trzeba zrobić najlepiej na wczoraj albo przed wczoraj ale kogo to że jestem przy tym sama i mam składać operat i robić milion rzeczy na raz.... I jeszcze przepisy się nam z lekka zmieniają, i mam nadzieję że to co usłyszałam w jednym z Ośrodków to była nadinterpretacja. Zobaczymy były dziś na szkoleniu 3 osoby i ciekawe co jutro powiedzą. Jeśli sprawdzą się przypuszczenia to leżę i kwiczę .... Nie wyobrażam sobie skończenie tego w szybkim czasie. ehhhhhhhhhhhhhhhhhhh
Kurka szkoda  że nie umiem wyłączyć myślenia o pracy jak już z niej wyjdę...
Żeby chociaż na zewnątrz było miło i przyjemnie i słonko świeciło.... oj byłoby mi lepiej. A tak zimno zimno zimno i słońca nie ma :((
Ale zawsze można sobie pomarzyć i powspominać :)
To foteczki z nad morza z chyba przed 2 lat




a to foteczki z nad zalewu Chańcza, byłam tam we wrześniu 2010 roku na weselu u kumpeli i taki o to cudny widok był

albo marzy mi się wąchać takie cudne 

Mam jeszcze w zanadrzu trochę innych ładnych fotek. Postaram się się wrzucać po troszku i troszku o niech pisać :)
To idę sobie marzyć o ciepełku słoneczku i kwiatuszkach pachnących.....

wtorek, 7 lutego 2012

ciężki dzień

Ehhh zły dzień mam dziś....
W pracy młyn młyn i jeszcze raz młyn...... Mam robotę którą muszę zrobić (złożyć operaty bo geodetka ze mnie) roboty przy tym od cholery a jestem sama z tym, a sprawa pilna. Dziś nic a nic nie zrobiłam w tym kierunku... Cały czas telefony, coś trzeba wyjaśnić, sprawdzić i tak cały dzień. Odkładam jeden telefon dzwoni drugi i tak w kółko... I jeszcze popłoch zleceniodawcy posiali że coś źle zrobione więc ja mam ciśnienie wysokie chyba jak cholera, i siedzę i wertuję i sprawdzam i co i okazało się że jest ok tylko więcej niż oni chcieli. Matko kochana a myślałam że coś nawaliłam, zapomniałam przekazać dalej... Potem jeszcze jakieś problemy. Nie jestem wszystkowiedząca, robię te rzeczy pierwszy raz i jestem w tym sama. Kierowanie tym przejęłam po kimś (a to najgorsze co może być, bo już kiedyś przechodziłam przez podobne sytuacje). 
No i poczułam się dziś jak nic nieumiejąca niewarta osoba. 
Moją zmorą w pracy jest to że zawsze wszystkim bardzo się przejmuję i biorę wszystko do siebie, no i chodzę znerwicowana, klnę jak szewc (choć usłyszałam dziś że szewc jest przy mnie aniołem). 
Ehhhh smutaśno mi dziś i łezki trochu poleciały...
A jeszcze jedną rzecz sobie dziś uświadomiłam. Brakuje mi przyjaciół kumpli płci męskiej. Na studiach, w dawnej pracy i jeszcze na początku tutaj miałam obok siebie dużo facetów - kumpli, przyjaciół... Jakoś zawsze dobrze mi się z nimi gadało. Oni zawsze prędzej potrafili postawić mnie na nogi. A teraz...  teraz nie mam obok żadnego faceta do pogadania tak w cztery oczy.  Są przyjaciółki ale to nie to samo, niestety.....
Chyba zaraz pójdę spać, bo ostatnio padam jak kłoda. Słońca mi brakuje!!!!!

niedziela, 5 lutego 2012

troszkę optymizmu w życiu trzeba mieć....

Zabieram się za pisanie ale jakoś tak się zabrać nie mogę.... 
Ostatni tydzień mogę chyba zaliczyć do udanych :) 
29 stycznia byłam na cudownej imprezce w Krakowie. W Zbliżeniach na Kazimierzu odbyła się impreza"Amazonki w Zbliżeniach czyli gra o życie". Odbył się między innymi pokaz fryzur :) Modelkami i modelami były Amazonki i ich przyjaciele. No i brałam udział w pokazie :) Fryzurki robił na cudowny człowiek Dominik. To była super zabawa. A teraz mi potrzeba dużo pozytywnych emocji wrażeń....
A to kilka fotek z zabawy




Kilka zdjęć nie odda atmosfery imprezy ale zawsze to coś :)
W czwartek przyjechała przyjaciółka z rodzinką na weekend do mnie i fajnie było :) Jakoś udało nam się pomieścić na tym moim maleńkim metrarzu. Było wesoło i też pozytywna energia została......
Gdzieś tam w środku jest mi smutno i źle bo dzieją się niefajne rzeczy w koło mnie ale teraz nie chcę zaprzątać sobie tym głowy.... ciężko nie myśleć nie zastanawiać się jak można pomóc.... 
Kiedyś przyjdzie czas że tu napiszę o co chodzi ale tylko po to żeby wyrzucić z siebie złość wściekłość bezsilność i troskę o bliskich....
Teraz cieszę się i uśmiecham bo jest mi fajnie i mam nadzieję że praca mi tego nie odbierze a jeśli tak to chyba wiem czym mogę poprawić sobie nastrój choć na chwilę. Wiecie zobaczyłam dziś na FB zdjęcie. Jestem na nim z moją amazońską mamusią Asię... mowę mi odjęło jak zobaczyłam fotke. Zdjęcie nie jest moje więc nie będę tu wklejać bo nie wiem czy mogę. Ale jest cudne :) nie przypuszczałam ze tak ładnie wychodzę na zdjęciach :)
Na razie kończę i  mam nadzieję że następna pisanina będzie szybko ...